Dmuchała regularna 4 i falka też całkiem niemała, nasze jachty spisywały sie bardzo dzielnie na jednym z jachtów 2-osobowa załoga, więc PT podjął decyzje o zawróceniu i płynięciu Wisłą Śmiałą do śluzy Przegaliny. Dwuosobowa załoga nie gwarantowała bezpiecznego przejścia z zatoki przez Przekop Wisły przy panujących warunkach. Dobry wiatr pozwolił ekspresowe przepłyniecie do mostu pontonowego w Sobieszewie o 1700 przed 1900 cumowaliśmy już w starej śluzie Przegalina, gdzie spędziliśmy pierwszą noc. Oczywiście nie obyło się bez wieczorka integracyjnego na jachcie PT przy gitarze i ogórku małosolnym jego własnej receptury. Rano 07.06 wraz z Pogromcą poszliśmy mierzyć prześwit przy śluzie pod mostem -pomiary okazały sie pomyślne, z postawionymi masztami przeszliśmy pod mostem z całą załogą i ekwipunkiem na jednej burcie. Na pełnych żaglach z prędkością 4w przepłynęliśmy ze śluzy Przegalina na śluzę Gdańska Głowa tam ponownie mieliśmy farta - jachty przeszły pod mostem bez kładzenia masztów. Stefan i Czechu załapali się na etat przy śluzowaniu,gdyż pan śluzowy okazał się nieco osłabiony. Niestety pensja nie została jeszcze wypłacona, odbierzemy ją w drodze powrotnej za śluzą położyliśmy patyki i już na silnikach skierowaliśmy się do Rybiny. Z Rybiny po uzupełnieniu niezbędnych zapasów płynów, jako, ze nie tylko silnik potrzebuje paliwa, skierowaliśmy się na pierwszą przeszkodę w postaci mostu zwodzonego, na Wiśle Królewieckiej. Na szczęście nie musieliśmy czekać na jego otwarcie, gdyż nasze „Venuski” z położonymi masztami mieściły się przy obecnym poziomie wody pod każdym z mostów. Już po kilku godzinach na „katarynie” znaleźliśmy się przy ujściu Wisły Królewieckiej do Zal. Wiślanego. Stawianie patyków poszło niezwykle sprawnie i szybko więc już po kilkunastu minutach pokonywaliśmy pierwsze metry na żaglach po wodach zalewu. Dzięki sprzyjającym wiatrom szybko udało nam się dotrzeć do Kątów Rybackich. Przystań „Barkes” okazała się nadal nieczynna, acz roboty budowlane wskazywały na to, że niedługo powinna wznowić pracę. Cofnęliśmy się więc nieco do przystani „Kąty Rybackie”. Tam port przywitał nas nową, prawie pustą keją i oczywiście brakiem węzła sanitarnego... jest za to dobrze oświetlony od strony wody, gdyż w tym roku pojawiła się u jego wejścia druga, nowa latarnia, a sam port wymaga już tylko niewielkiego szlifu do pełnego ukończenia prac remontowych. Jedynym utrudnieniem dnia był prawie nieustannie padający, lekki deszcz i niska temperatura powietrza. Słońce ani razu nie przebiło się przez szczelną pokrywę chmur. Ósmego czerwca po zjedzeniu śniadania, krótkiej odprawie sterników i omówieniu trasy, skierowaliśmy się na E do Krynicy Morskiej. Pogoda była wprost idealna. Większą część trasy pokonaliśmy baksztagiem przy wietrze oscylującym około 3B i zaznaliśmy pierwszych na zalewie promieni słońca, na wodzie udało nam się również uniknąć deszczu. Po przycumowaniu załogi ruszyły w miasto aby uzupełnić zapasy, zwiedzać i odnaleźć prysznice, ponieważ Bosman portu okazał się nieosiągalny a o ciepłej wodzie w portowej infrastrukturze można było jedynie pomarzyć... niestety Pani w biurze była już obecna i pobrała opłatę portową... Około godziny osiemnastej nad miastem przetoczyła się spora ulewa ale oglądana z perspektywy baru i w dodatku z nad pokala nie wyglądała ona już wcale strasznie ani nawet nieprzyjemnie. Po deszczu na sąsiedniej kei wolnych chodem, spacerowały sobie siwe czaple, a wieczór stał się snów pogodny i leniwy.... Wieczorem na „Ekstazie” odbył się kolejny wieczór literacki. Podczas recytacji kolejnego utworu okazało się, że jednak, przy 10 osobach na pokładzie, nasze jachty, mimo, że bardzo dzielne, nabierają dość poważnej ilości wody przez otwory które miały je odprowadzać z kokpitu... pomijając ten drobny szczegół wieczór był nader przyjemny. Rano przywitał nas ciepły i słoneczny dzień. Po zakupie u rybaków dorodnych dorszy i porannej „odprawie” ruszyliśmy dalej na wschód. Naszym pierwszym celem była Nowa Karczma, zwana też Piaskami. Wiatr zdecydowanie zmienił kierunek i tego dnia płynęliśmy przy połówce przechodzącej czasami nawet do bajdewindu. Wzrosła też nieco jego siła, przez co po pewnym czasie znacząco wzrosła wysokość fali. Piaski są spokojną, malutką wioską, gdzie czas zatrzymał się gdzieś w latach 60-tych ubiegłego wieku. Jedna z załóg poszła pokonawszy wydmy na drugą stronę mierzei by wymoczyć stopy w słonej wodzie, pozostałe dwie zakosztowały lokalnych specjałów na obiedzie w lokalnej knajpie. Zostaliśmy jeszcze tylko chwilę na wspólną sesję zdjęciową i ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku SE. – główną atrakcją (jeśli można to tak w ogóle nazwać) miejscowości są dziki które przyzwyczaiły się do ludzi i spacerują ulicami czując się dokładnie jak u siebie w barłogu <czytaj domu>. Mieliśmy okazje zaobserwować jednego przed wyjściem z portu... Dzik wyszedł z krzaków w porcie i jakby nigdy nic przespacerował spokojnie do bramy, po czym oddalił się główną drogą na wschód. Pogoda znów się zmieniła, niebo zasnuły ołowiane chmury i zaczęły z niego spadać pierwsze kropelki deszczu. Ochłodziło się również na tyle że znów musieliśmy wyciągnąć z pod pokładu sztormiaki. Po kilku godzinach żeglugi wpływaliśmy przez ujście Pasłęki do najdalej wysuniętego na wschód Polskiego portu, „Dom Rybaka”. Port jest mały, ale dobrze osłonięty od wiatru i bardzo spokojny. Tawerna jest przyjazna, a zastrzeżenie może wzbudzić jedynie fakt że wcześnie ją zamykają. Za kilka złotych można tam też skorzystać z pryszniców i wykąpać się w bardzo przyzwoitych warunkach. Dziesiątego czerwca czekał nas już krótszy przelot gdyż w planach mieliśmy zobaczenie portu z drugiej strony mostu czyli Nowej Pasłęki i dotarcie do Fromborka. Port w Nowej Pasłęce jest jeszcze mniejszy od tego z drugiej strony mostu ale również ma niesamowity klimat. Stoi tam tylko jeden dom w którym mieszka jego bosman. Wszystko (choć jest tego niewiele) jest doskonale utrzymane. Jest to fantastyczne miejsce na nocleg i jakiegoś gryla na łonie natury. Kilka kroków od portu jest czysta piaszczysta plaża. Tam właśnie po raz pierwszy i niestety ostatni zanurzyliśmy się w wodach zalewu aby popływać– dla odmiany w pław. Tam dopiero można było zobaczyć jak płytki jest zalew i dla czego tak ważna jest dobra mapa, lub w przypadku jej braku, trzymanie się szlaków żaglowych. Tam naprawdę aby popływać trzeba się nieźle nachodzić. Po przejściu ~200 metrów w głąb zalewu woda sięgała nam zaledwie do pasa. Po kąpieli poszliśmy jeszcze na krótką chwilę aby zobaczyć widoki z falochronu, i już po kilku minutach znów odpalaliśmy silniki aby wypłynąć z portu. Od tego czasu nasze dzioby były skierowane już wyłącznie na zachód i trasę można było powoli określać powrotem. Przy spokojnym wietrze, ale niestety prosto w mordę dotarliśmy do Fromborka. Zacumowaliśmy w cieniu katedry i udaliśmy się na wstępne zwiedzanie miasteczka. Port podobnie jak sama mieścina jest bardzo mały i ciasny, a nawet po wodę trzeba przejść spory kawałek i jeszcze namachać się trochę ręcznie bo czerpie się ją z ręcznej pompy na rynku vis a vis tablicy pamiątkowej poświęconej Bohaterom z Armii Czerwonej (nadal nie mogę się nadziwić że przy obecnych tendencjach jeszcze jej nie przetopili na żyletki, dziwne, acz moim zdaniem dobre, bo historia powinna być obiektywna) Port nie ma też żadnej infrastruktury poza dwoma „Toi-Toi-ami” Po kilku godzinach postoju w porcie nad miastem przeszła burza. Grzmiało i błyskało się mocno ale na szczęście był to dosłownie mały deszcz z dużej chmury. Tego dnia kol. Zbyszek obchodził kolejną wiosnę swojego życia ( raz jeszcze wszystkiego najlepszego Zbyszku) więc po zakończeni burzy przystąpiliśmy do świętowania tego faktu. Urodziny po pewnym czasie przerodziły się w niewielkie szantowisko czym wzbudziliśmy ogólny entuzjazm, tak na sąsiednich jachtach, jak i wśród tubylców. Prawie bladym świtem zjedliśmy śniadanie i udaliśmy się na dalsze, tym razem bardziej szczegółowe zwiedzanie okolicy. Jak wiadomo 11 czerwca jest dniem wolnym więc większość atrakcji w mieście była niestety zamknięta. Na szczęście katedra była otwarta więc poszliśmy zobaczyć miejsce w którym pracował sam Mikołaj Kopernik. Niestety przyrządzenie dzięki któremu odkrył ruch wirowy ziemi (główna atrakcja miasta) było uszkodzone – zerwała się lina – lecz mimo to i tak warto było wejść na wierze gdyż widoki są naprawdę imponujące. Sama katedra również była w trakcie remontu i zdobiące jej ściany freski były jeszcze niewidoczne. O godzinie 1210 oddaliśmy cumy i popłynęliśmy do Tolkmicka. Port jest duży i przestrzenny w miarę blisko znajduje się też stacja benzynowa. Po wejściu do portu w oczy rzuca się ciekawa konstrukcja niedziałającej już stacji kolejowej. Miasteczko jest małe, ale ma bardzo specyficzny klimat, wprost emanuje spokojem. Warto również zaznaczyć że to właśnie w Tolkmicku znajduje się jedyna nad Zal. Wiślanym stacja SAR. Nie spędziliśmy tam zbyt wiele czasu i już po 1,5h ruszyliśmy na Stawę Elbląg w kierunku Kamienicy Elbląskiej. Po ~2h żeglugi (już przy stawie) wiatr prawie zupełnie ucichł, a wszystkie jednostki (których było na wodzie wybitnie dużo z racji wolnego dnia) zaczęły spływać w kierunku najbliższych portów jako nad taflę gładkiej wody zalewu zaczęły się wsuwać dwie chmury burzowe, początkowo jedynie cicho pomrukując, lecz po kilku minutach niebo zaczęło się rozświetlać przecinane piorunami. Najdziwniejszy w całej sytuacji był fakt iż chmury szły z prawie przeciwnych kierunków gdyż jedna sunęła z NW a druga z SEE. Skierowaliśmy się więc na S w kierunku Suchacza. Na szczęście po kilkunastu minutach nerwówki i przygotowań, aby w razie potrzeby szybko zrefować żagle, kierunek wiatru zmienił się i obie chmury przesunęły się na N a my bajdewindem dopłynęliśmy do portu w Kamienicy Elbląskiej. Kamienica Elbląska to bardzo urokliwe miejsce... Nie można tam liczyć na żadną infrastrukturę a szczytem cywilizacji są trzy sklepy, kilka domków i mała przystań rybacka. Jest też niestety bardzo płytki co czyni go całkowicie niedostępnym dla jednostek o większym zanurzeniu . Na szczęście nasze jachty miały niewielkie zanurzenie. Stanęliśmy więc bezpośrednio przy brzegu cumując dziobami do drzew i wyrzucając kotwice z rufy. Wieczorne przygotowania do ogniska spaliły niestety na panewce gdyż zaskoczył nas ulewny deszcz. Musieliśmy więc zostać na swoich jachtach i „integrować się” jedynie w towarzystwie własnej załogi. Rano pogoda też nas nie rozpieszczała.... niebo było całkowicie zasnute chmurami z na zalewie dmuchała regularna zachodnia 6, która spowodowała wypchnięcie na wschód tak ogromnych mas wody, iż nasze Venuski zaczęły opierać się „brzuchami” o dno portu, ale przynajmniej nie padało więc podjęliśmy ponownie próbę ponownego rozpalenia ogniska i upieczenia kiełbasek. Poranna próba okazała się udaną... A jako że dzień wcześniej rozpoczął się sezon połowów sandacza i leszcza, to mieliśmy okazję skosztowania fantastycznego sandacza z pierwszego połowu w wykonaniu załogi PT. Mimo silnego wiatru około godziny 1100 wypłynęliśmy z portu z zamiarem wpłynięcia na Szkarpawę. Łódki okazały się niezwykle dzielne i nawet mimo tak silnego wiatru i wysokiej fali mogliśmy iść na pełnych żaglach osiągając prędkość przekraczającą czasami 6kn. Niestety halsowanie zajęło by nam zbyt wiele czasu więc ostatecznie podjęliśmy decyzję iż wrócimy tą samą drogą, którą przypłynęliśmy i po godzinie byliśmy znów w ujściu Wisły Królewieckiej. Tam też zabraliśmy się za kładzenie masztów. A jako, ze mieliśmy w tym już pewną wprawę to wszystko poszło w mgnieniu oka i już po chwili, czyli kilku kubkach herbaty i kanapce, ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Rybiny. W Rybinie zatrzymaliśmy się tylko na chwile w celu uzupełnienia zapasów i ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku śluzy Gdańska Głowa. Na noc zatrzymaliśmy kilkadziesiąt metrów od wrót śluzy i korzystając z dobrej pogody urządziliśmy sobie przy ognisku ostatni już wieczór szantowo-literacki. W nocy zachodni wiatr znów spowodował spadek poziomu wody i kiedy obudziliśmy się, nasze jachty twardo stały na dnie.( jak widać wcale nie trzeba wybierać się aż na morze Północne aby popływać na wodach pływowych :P) Rankiem zjedliśmy śniadanie ( załogo „Twardziela” serwowała kolejne rarytasy w wykonaniu PT- tym razem były to smażone kwiaty czarnego bzu czyli tzw. „hyćka) i zaczęliśmy się zbierać do ostatniego już etapu podróży. Pokonaliśmy śluzę Gdańska Głowa, ponownie odwalając za pana śluzowego większość roboty, a i tak zainkasował od nas cennikową kwotę za przepłynięcie, po czym popłynęliśmy w dół Wisły do śluzy Przegalina. Trasa z prądem trwa bardzo krótko więc już po godzinie znaleźliśmy się u wrót śluzy. Po jej pokonaniu już na Martwej Wiśle stanęliśmy w basenie starej części śluzy aby postawić maszty. Znowu zaczęło padać a wiatr wiał z kierunku dokładnie przeciwnego do tego, w którym chcieliśmy płynąć. Z powodu braku czasu podjęliśmy decyzję, że płyniemy dalej na silnikach. Przed nami była już tylko jedna przeszkoda w postaci mostu pontonowego, który był otwierany dopiero o 1700. Mając godzinę w zapasie stanęliśmy na kotwicy by zjeść szybki obiad. O 1800 widzieliśmy już główki portu w Górkach Zachodnich. Po zacumowaniu i wykonaniu klaru portowego udaliśmy się w końcu na wyczekiwany prysznic Ciepła woda po dniu w deszczu była po prostu boska i nikomu nie chciało się z pod niej wychodzić. Jako że noc była jeszcze młoda, po kąpieli udaliśmy się na poszukiwanie tawerny... Niestety ta najlepsza, okazała się być zamkniętą, a ta w budynku Narodowego Centrum Żeglarstwa wynajętą. Została nam więc ostatnia opcja, czyli restauracja hotelowa. Miejsce może nie kusiło żeglarską atmosferą, ale najważniejsze jest z kim się jest a nie gdzie, więc wieczór musiał być udany. Nad pokalem „krynickiej zupy” w niezwykle przyjemnej i wesołej atmosferze oglądaliśmy wykonane w czasie rejsu zdjęcia i filmy. Niestety i ten lokal zamykają bardzo szybko więc opuściliśmy go jako ostatni a drzwi zamknięto zaraz za naszymi plecami. Udaliśmy się więc na ostatni nocleg na jachtach. O 0800 obudziliśmy załogi i po szybkim śniadaniu zaczęliśmy zabierać nasze rzeczy z jachtów. Szło nam sprawnie więc już o 1000 byliśmy gotowi do ich zdania. Bosman- chyba trochę ze wstydu- okazał się bardzo ufny i nawet nie wchodził na jachty, może dla tego że po zdaniu ich w porcie były w zdecydowanie lepszym stanie technicznym i estetycznym, niż gdy je przyjmowaliśmy, co bardzo mocno uwidoczniliśmy na kartach przejęcia jednostek. Jeszcze przed 1200 ruszyliśmy w ostatni etap podróży też na silniku ale niestety już na czterech kołach. Cały rejs mimo zimnej i często deszczowej pogody upłynął w bardzo miłej i przyjaznej atmosferze. Dostarczył załogom wiele miłych wspomnień i całą masę nowej miedzy i umiejętności. Jachty mimo swego pierwotnego stanu sprawowały się bardzo dzielnie i przez ostatni tydzień były dla nas prawdziwym domem. Teraz, po powrocie do szarej rzeczywistości dnia codziennego pozostaje nam jedynie snuć kolejne plany na nowe żeglarskie podróże. A plany już na takowe są, i są to plany całkiem niemałe... ale do tego wrócimy w przyszłości zaś wszystkich zainteresowanych zapraszamy do współpracy i do zobaczenia na wodzie. W rejsie wzięły udział 3 załogi z trzech klubów: S/Y Twardziel KŻ Kliwer Piła Skipper: Pogromca Teściowych Załoga: Ala Gawrysiak, Ewa i Zbyszek Bochenek S/Y Udręka KŻ Neptun Wągrowiec Skipper: Jerzy <Kiler> Faustman Załoga: Filip Faustman S/Y Ekstaza HOW-MDK Trzcianka Skipper: Paweł <Czechu> Czechowicz Załoga: Ania Łoniewska, Gosia Koga, Maciej <Stefan> Stefanowicz, Załogi przepłynęły w 7 dni 129 mil nautycznych Zajęło im to 38h w trakcie żeglugi W tym 16 na silniku i 22 na żaglach (nigdy nie refowanych!) Odwiedziliśmy 10 portów Czechu Post Scriptum Zalew jest prawdziwym „przedsionkiem morza”, a najbardziej zadziwiający jest w nim fakt jak mało osób po nim pływa. Większość żeglarzy nie odkryła jeszcze jego uroku trzymając się kurczowo jezior mazurskich, które choć również piękne, to jednak po pewnym czasie zaczynają męczyć swoim tłokiem i wątpliwymi atrakcjami pokroju przeglądu papieru toaletowego z całego kraju na każdym brzegu. Niewątpliwie Zalew wymaga nieco wyższych umiejętności, ponieważ tutaj nie da się już wpłynąć w trzcinę przy pierwszym mocniejszym podmuchu, ale jest to rzecz którą można bardzo szybko nadrobić. Kłopotliwym może tu być jedynie brak zaplecza sanitarnego i możliwości szybkiego i łatwego wyczarterowania jachtu. (ale gdyby na to spojrzeć od drugiej strony to może brak podaży wynika wyłącznie z braku zainteresowania na takowe usługi?) Większy jest niestety inny minus Zalewu, a mianowicie pas boi i statki patrolowe wyznaczający nieprzekraczalną granice naszego kraju i ukrywający przed większością z nas kolejne zakątki i uroki zalewu z Kalingradem/Królewcem na czele aż do Kłajpedy Zalewem Kurskim. Osobiście polecam wszystkim entuzjastom odkrywania nowych miejsc, a zwłaszcza mającym ochotę doszkolić się trochę przed samodzielnym wypadem na Bałtyk. Z żeglarskim pozdrowieniem W rejsie wzięły udział załogi z naszego ośropdka wodnego, "Neptuna" Wągrowiec, oraz z "Kliwra" Piła.
|
|